niedziela, 13 listopada 2016

Wielkie Zamieszanie

OPOWIADANIE 19

Hasła: jest tylko jedno – prawdziwych przyjaciół poznaje się wtedy, kiedy jesteś w czarnej dupie

/Byłem dokładnie w takiej sytuacji, gdzie świat Cię zwala z nóg, a nie kładzie się pod nogi u stóp/
– Tede – KEPTN’


     Barcelona jest piękna. Niestety, docenia się ją jedynie w czasie upałów i w okresie nieustającego słońca. Choć deszcz zagląda tu rzadko, nie można powiedzieć, że w ogóle go nie ma. Przychodzi zazwyczaj w nieodpowiednim momencie, choć można by pomyśleć, że przecież czasem musi popadać i każdemu jest to potrzebne. Ale deszcze w Barcelonie są inne – nie oznaczają powiem zmiany pogody, jakby się to logicznie mogło wydawać. Oznaczają nieodwracalną zmianę w ludziach, którzy podczas deszczu patrzą w górę. To tak jak z oczami Bazyliszka – jeśli w nie spojrzysz, zamieniasz się w kamień. A jeśli spojrzysz w niebo nad Barceloną – przestajesz wierzyć w to, co do tej pory stanowiło twój fundament. I jeśli szybko nie znajdziesz parasola, nie uda ci się odkopać spod gruzów miasta, którym jesteś ty sam. A w zasadzie byłeś, zanim uniosłeś wzrok.
    Trzy ulice od Montjuïc, w niedawno wybudowanej willowej dzielnicy, padało bardziej niż nad innymi partiami miasta. Była to zapewne kwestia wiatru, a w zasadzie jego braku, który sprawiał, że chmury nie przemieszczały się ani o milimetr i deszcz spadał pod kątem prostym, rozbijając się głucho o samochody i żwir podjazdu. Posadzone przy wjeździe do garażu palmy ociekały wodą, robiąc kałuże na marmurowych blokach. Wyglądały jak płaczące koty, których nikt nie chce wpuścić do domu.
     Leo obserwował je z kuchni, opierając się o blat kuchennej wyspy. W zamyśleniu obserwował, jak coraz to większe krople uderzają o szybę wielkiego okna i odprowadzał je wzrokiem, dopóki nie spłynęły na sam jego dół i nie zniknęły mu z pola widzenia. Dopiero co wrócił z treningu, który ze względu na złą pogodę musiał zostać skrócony. Wrócił do domu półtorej godziny wcześniej niż zazwyczaj, przez co za bardzo nie wiedział, co ze sobą zrobić.
     Z przyzwyczajenia zaczął nasłuchiwać obecności Lolity. Wiedział, że o tej porze powinna być w biurze, dlatego zmarszczył czoło ze zdziwienia, kiedy usłyszał jej nucenie dochodzące z ich sypialni na piętrze. Nie niepokoił się jednak specjalnie – widocznie i ona wróciła dziś wcześniej. Słyszał, jak przemieszcza się gdzieś ponad jego głową i szura czymś po dywanie, zapewne przy sprzątaniu. Kiedy rano wychodził, cała podłoga zawalona była książkami i repetytoriami, które najwyraźniej dopiero teraz zaczęły jej przeszkadzać. Przynajmniej tak to sobie wytłumaczył.
     Bez pośpiechu zsunął sportową torbę z ramienia i położył ją na podłodze obok krzesła. Ściągnął kurtkę i odwrócił się na pięcie, by powiesić ją na wieszaku. Deszcz nieustannie padał, Barcelona nadal pogrążała się w depresji, palmy nadal czekały na wpuszczenie ich do domu. Tylko Lolita przestała śpiewać – dźwięk kobiecego głosu zagłuszył dzwonek jej telefonu, który wyraźnie dochodził do jego uszu i rozrywał ciszę, choć znajdował się piętro ponad jego głową. Dzień jak co dzień, przepełniony zwykłymi sprawami. Dzień składający się ze zwykłych, powtarzalnych czynności, bardzo ludzkich i bardzo nudnych.
     Lionel rozejrzał się po raz setny po kuchni w poszukiwaniu wskazówek, obiadu i motywacji do życia. Jedynymi rzeczami, na jakie miał w tym momencie ochotę, były łóżko i sen, którego nikt nie miałby prawa mu przerwać, dopóki słońce nie wyjdzie zza chmur i nie będzie mógł wrócić na trening. Okręcił się parę razy wokół własnej osi, po czym stwierdził nostalgicznie, że zje później. W końcu nigdzie mu się nie spieszy, a bonusowe półtorej godziny może wykorzystać na odpoczynek.
     Nie zdążył nawet obrócić się w kierunku schodów. Oto z pierwszego piętra domu dobiegł go najbardziej przeraźliwy dźwięk, jaki w życiu słyszał. Nie potrafił jednoznacznie stwierdzić, czy był to jęk, krzyk czy szloch, ale brzmiało to jak mieszanina wszystkich tych trzech zjawisk. Mimowolnie zrobił krok w tył i oparł plecy o blat, unosząc wzrok i bacznie obserwując poręcz. Choć poziom adrenaliny w jego organizmie podniósł się do maksimum, nie potrafił znaleźć w sobie iskry, która zmusiłaby go do wykonania jakiegokolwiek ruchu.
     To trwało niewiele ponad sekundę. Najpierw ją usłyszał, potem zobaczył: Lolita zbiegła ze schodów szybciej niż dźwięk dobiega do ludzkich uszu. Oczy miała pełne ogromnych i okrągłych łez, jednak jej makijaż nie był ani trochę rozmazany, co mogłoby wskazywać na to, że dopiero co zaczęła płakać. W pośpiechu chwyciła leżące na szafce przy schodach klucze do auta, przewracając przy tym wazon z fioletowymi bzami. Nie schyliła się nawet, by posprzątać kawałki rozbitej porcelany i zetrzeć rozlaną wodę – wazon jeszcze nie zdążył uderzyć o ziemię, a ona już była przy drzwiach wyjściowych. Nie miała na sobie ani butów, ani kurtki. Wybiegła na deszcz w samych żółtych skarpetkach nie zauważając nawet, że Lionel jest już w domu.
     Nie wykonał żadnego ruchu. Zbity z tropu obserwował przez wielkie okno, jak Lolita biegnie przez podjazd w stronę swojego samochodu. Serce podskoczyło mu do gardła, kiedy ta niespodziewanie poślizgnęła się i wylądowała twarzą w ogromnej kałuży, mocząc przy tym koszulę i dres, w którym zawsze sprzątała. Podniosła się jednak od razu i choć ociekała wodą, kontynuowała swój bieg. Kiedy wsiadała do auta, przez ułamek sekundy zobaczył jej twarz – ściągnięte w grymasie cierpienia usta ugodziły go w sam środek duszy. Nie wiedział co się stało, ale wiedział za to, że i tak nie potrafiłby jej pomóc. Nienawidził, kiedy płakała, niezależnie od powodu – czuł się wtedy bowiem bezużyteczny jako mężczyzna. Do tej pory widział ją w takim stanie tylko raz: w dniu, w którym zmarł jej ojciec. Przeraziło go to poniekąd, ponieważ wyraz jej twarzy mógłby w ten sposób świadczyć o tragedii, na której przeżycie mogłaby nie mieć siły.
     Lo odjechała z piskiem opon spod domu, rozchlapując deszczówkę zmieszaną ze żwirem. Minęło jeszcze parę ładnych sekund, zanim wykonał minimalny ruch głową w kierunku schodów. Choć był już sam, nie potrafił wyjść z szoku. Właśnie stało się coś, czego nie potrafi wyjaśnić. Nie myślał jednak o tym, żeby za nią pojechać – z góry wiedział, że jeżeli Lo chce być sama, to lepiej jest jej na to pozwolić. Nie mógł się jednak do końca powstrzymać, a ciekawość po raz pierwszy w jego życiu wzięła nad nim górę. Wsunął rękę do kieszeni swojego dresu i wybrał z pamięci jej numer. Wpatrzony w ścianę przed sobą oczekiwał, aż w końcu odbierze lub nie, dając mu przy tym wyraźnie do zrozumienia, że naprawdę nie ma ochoty na niczyją obecność. Musiał przynajmniej spróbować. Dopiero po czwartym sygnale zorientował się, że przecież w drugim uchu słyszy dźwięk dzwonka jej telefonu. Musiała w pośpiechu zostawić go w pokoju.
     Leo wbiegł po schodach, o mało się przy tym nie zabijając. Wciąż trzymając swój telefon w dłoni wkroczył do pokoju. Niemal natychmiast zobaczył podświetlony ekran leżący na łóżku wśród fałd czerwonej pościeli. Nigdy wcześniej tego nie robił i czuł się z tym jak ostatni konfident, ale dotarło do niego, że za wszelką cenę musi dowiedzieć się, co tak naprawdę się przed chwilą wydarzyło. Sięgnął ręką po jej telefon i przygryzając dolną wargę wszedł w rejestr połączeń. Miał tylko jeden cel: dowiedzieć się, z kim rozmawiała Lolita, choć był święcie przekonany, że stojąc w kuchni nie usłyszał z jej ust ani jednego słowa. Najwyraźniej tylko słuchała tego, co osoba po drugiej stronie słuchawki miała do powiedzenia. Tak więc chodziło o monolog lub zwyczajne przekazanie informacji, na którą – być może – czekała. To dlatego mogła wyjść wcześniej z pracy.
     Trzynasta dwadzieścia siedem, rozmowa trwała dokładnie czternaście sekund. Czternaście sekund, które z osobna obróciły czyjś świat o sto osiemdziesiąt stopni. Są bowiem rzeczy, na które nigdy nie będziemy gotowi. Powoli zaczął odczuwać niepokój. I potrzebnie.
     Ostatnie połączenie przychodzące pochodziło od kontaktu zapisanego w jej telefonie jako „3”.

     Mijała już piętnasta minuta, od kiedy Lionel stanął w progu drzwi do swojej sypialni. W bezruchu, z czołem opartym o białą framugę obserwował leżącą w poprzek na łóżku Lolitę. Choć miała zamknięte oczy, wyglądała na skupioną, ale i nieobecną za sprawą ogromnych słuchawek. Aksamitna czerwień jej sukienki zlewała się z kolorem pościeli, przez co wyglądała, jakby unosiła się na falach morza zabarwionego krwią. Na podłodze, tuż obok jej głowy stał pusty kieliszek po winie.
     Leo miał za dużo pytań i za mało odpowiedzi. Z Lolitą stało się bowiem coś niewytłumaczalnego. Nie chodziło tu jednak o zmiany w wyglądzie czy fakt, że od niespełna czterech tygodni – niezależnie od tego, czy na dworze jest czterdzieści stopni czy leje jak z cebra i wieje zimnym wiatrem – ubierała się tylko i wyłącznie w sukienki. Nie chodziło też o to, że przeniosła swoją pracę z biura do domu i zaczęła pracować zdalnie. Najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że od czasu incydentu z niewyjaśnionym telefonem nie wspomniała o nim ani słowem. Ba, tego samego dnia wieczorem wróciła do domu jak gdyby nic się nie stało i żyła dalej, ani razu nie podejmując tego tematu. Nadal była uśmiechnięta, a po histerii i łzach nie było ani śladu. Nie zwróciła nawet uwagi, że weszła do domu w samych skarpetkach, bo wcześniej zapomniała o butach. Nie był nawet pewien, czy zdawała sobie sprawę z tego, że ją widział. A im Lo była spokojniejsza, tym Leo coraz bardziej wariował z zagubienia. Zżerała go nie tyle niepewność, co zwyczajna, wytłumaczalna, ludzka ciekawość. Jedyna rzecz, jakiej mógł być pewien to fakt, że miało to coś wspólnego z Gerardem i tymi czternastoma sekundami.
     Dopiero teraz zauważył, że pod kieliszkiem po winie leży zeszyt z błyszczącą, złotą okładką, który ten obserwował już od jakiegoś czasu. Lolita niemal się z nim nie rozstawała: skrobała coś w nim bez względu na porę dnia czy nocy, przy obiedzie, śniadaniu, wieczornym seansie na sofie. Raz nawet zabrała go ze sobą do łazienki. Musiał być dla niej naprawdę ważny.
     Nie wiedział, na ile może sobie pozwolić, lecz po namyśle zdecydował, że zaryzykuje. Bezszelestnie prześlizgnął się na drugi koniec pokoju, nie spuszczając z oczu jej sukienki. Poruszała się w rytm jej oddechu i mógłby przez to przysiąc, że zasnęła. Schylił się pełen obaw, czy aby na pewno słusznie postępuje. Ostrożnie przełożył kieliszek na dywan uważając, by niechcący nie trącić szklanej butelki, która leżała obok i nie stworzyć przy tym żadnego zdradzieckiego hałasu. Wyprostował się w ułamku sekundy, chwytając zeszyt i niemalże podskakując. W bezruchu czekał, czy coś się stanie, jednak Lolita wyglądała na naprawdę spokojną i zrelaksowaną. Czując, jak adrenalina znów wypełnia każdą żyłę w jego organizmie, otworzył go wierząc, że znajdzie w nim odpowiedzi na nurtujące go pytania.
     Z pierwszej strony wołał do niego wykonany niebieskim długopisem napis WIELKIE ZAMIESZANIE. Nie wyglądał na coś nadzwyczajnego, ot, taki sobie tytuł. Kiedy jednak przerzucił kartkę, bardzo szybko zorientował się, że na tym wszelka logika się kończy. Im bardziej kartkował zeszyt Lolity, tym mniej wiedział i rozumiał, a nie całkiem o to mu chodziło. Jego ciekawość i niepewność zaczęły przeradzać się w irytację.
     Na dalszych stronach nie pojawiał się tekst. Zero słów, zero punktów, zero wskazówek. Jej notatki składały się głównie z symboli i rysunków. Już na drugiej stronie zauważył, że dojście do wyjaśnienia zagadki będzie o wiele trudniejsze, niż się spodziewał. Wśród kwiatków w różnych kolorach znajdował się ciąg liter, którego nie rozumiał: WBS RBSHGBHCVMCHMCHCRDW PLTMPVPCTPDW LYMMIDGRA. Niektóre z liter ciągu pomalowane były na granatowo, niektóre na bordowo. Choć były to kolory Blaugrany, nie mówiły mu absolutnie niczego. Nie tworzyły bowiem ani żadnego słowa, ani logicznego zdania. Po prostu były i to wystarczyło, by doprowadzić go do złości.
     Na następnych stronach znajdowały się równie osobliwe znaki. Jedna z nich pokryta była liniami ze złotego brokatu, na innej ponaklejane były kody kreskowe z nieznanych mu produktów. Oprócz tego cała strona pełna czerwonych wykrzykników i żółtych znaków zapytania, ciąg przypadkowych liczb nieoddzielonych od siebie choćby spacją, narysowany wąż, szkic techniczny jakiejś maszyny łącznie z rozłożeniem sił i obliczeniami, odciśnięte od kubka ślady kawy, czysta kartka z powycinanymi, nieregularnymi kształtami, pięciolinia z kluczem wiolinowym i ciągiem kropek zamiast nut, czarne kółeczka na białej kartce. To był szyfr. Kod, który rozgryźć mogła jedynie osoba, która sama go stworzyła.
- I tak nic ci to nie powie.
     Lionel aż podskoczył. Spokojny głos Lolity wyrwał go z zamyślenia. Był tak pochłonięty próbą rozszyfrowania znaków z zeszytu, że zapomniał o ciągłym monitorowaniu snu Lo. Dziewczyna nie otworzyła jednak nawet oczu: leżała dalej, pochłonięta muzyką płynącą ze słuchawek. Nie była nawet na niego zła i być może właśnie ten fakt zirytował go jeszcze bardziej.
- O co w tym wszystkim chodzi? – spytał groźnie, zamykając zeszyt i wymachując nim w powietrzu. Było mu głupio przed samym sobą, że zapomniał o tym, iż kreatywność to jej drugie imię.
-To plan – odpowiedziała krótko, powstrzymując ziewanie.
- Plan czego? – dopytywał. Irytowało go, że jest taka spokojna, kiedy w tym samym momencie wszystko się w nim gotowało.
- Nie po to wymyślam tylko sobie znany język, aby cię go nauczyć.
- Lo, chcę wiedzieć.
- Zawsze jest ktoś, kto pragnie tego bardziej od ciebie – skwitowała, otwierając powoli oczy. Uniosła leniwie swój wzrok na zbitego z tropu Leo. – Dowiesz się w swoim czasie. Wszyscy się dowiedzą.
     Wiedział doskonale, że dalsze drążenie nie ma sensu. Zrezygnowany usiadł obok niej na brzegu łóżka, wzdychając przy tym donośnie. Położył zeszyt na poduszce i oparł łokcie o kolana.
- Po prostu się martwię – podsumował.
- Wiem, Leo – ton jej głosu przekonał go, że mówi naprawdę szczerze. – Wiem też, że się o mnie boisz. I nie tylko o mnie. Będzie mi bardzo trudno przekonać cię, że to nie leży w twojej kwestii, ale naprawdę nie mogę ci nic powiedzieć. Ani słowa.
- To może wyjaśnisz mi chociaż genezę, dlaczego musisz robić z tego taką tajemnicę?
- Im większa tajemnica, tym większe zamieszanie.
     Usłyszeli dźwięk kropel deszczu uderzających o parapet. A więc znowu pada, choć jeszcze przed chwilą świeciło słońce.
- Czasami ludzie każą nam latać, choć nie mamy siły nawet chodzić – Lolita położyła mu dłoń na kolanie, nie podnosząc się jednak z miejsca. – Moim zadaniem jest dać siłę do wykonania rzeczy, które mogą uchodzić za niemożliwe. Tak jak latanie. Choć czasami znajdujemy się w takim położeniu, że chodzenie wydaje nam się być równie odległe co latanie.
- Wiesz przecież, że nie lubię, kiedy tak do mnie mówisz, bo wiem jeszcze mniej niż przed zadaniem pytania.
- Więc ich nie zadawaj – skwitowała, ściągając słuchawki z uszu.  – Będziesz lepiej spał.
- Problem w tym, że już teraz nie mogę spać przez te twoje pomysły – Leo wywrócił teatralnie oczami. – W ogóle przez ciebie nie mogę spać.
- Wiem to nie od dziś – po raz pierwszy tego dnia uśmiechnęła się do niego, choć uśmiech ten był równie blady co skóra anemika. Choć od jakiegoś czasu z powodu nieustannej pracy nad swoim planem nie miała sił na poważniejsze rozmowy i choćby najdrobniejsze wyznania, nie musiała używać słów, by wiedział, że sobie poradzi.
     Lolita podniosła się wreszcie i usiadła na łóżku. Jej sukienka już nie zlewała się z czerwienią pościeli. Wyglądała, jakby właśnie wynurzyła się z oceanu. Odgarnęła włosy z oczu i westchnęła.
- To będzie naprawdę wielkie zamieszanie – stwierdziła tonem głosu niepodlegającym żadnej dyskusji. Była niezwykle pewna swojej racji, jak nigdy do tej pory. – Już nie mogę się doczekać.
- Zadam ci zatem tylko jedno, ostatnie pytanie – Leo zwrócił się w jej stronę. – Dlaczego ty? Dlaczego właśnie ty chcesz zrobić to zamieszanie?
- Wyobraź sobie, że masz anioła. Bo każdy z nas teoretycznie ma swojego anioła. I nagle zdajesz sobie sprawę, że twój anioł o tobie zapomniał. Najzwyczajniej w świecie zapomniał o swoich zasranych obowiązkach w kwestii chronienia cię przed wszystkim, co się rusza i co ci w jakiś sposób zagraża. Mówiąc kolokwialnie: twój anioł ma cię głęboko w dupie. Do kogo się wtedy zwracasz o pomoc?
     Leo zastanowił się w skupieniu. Wbrew pozorom czuł, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Tak, właśnie do piekła. A kto mieszka w piekle?
- Chyba do diabła bym poszedł – wycedził. Dopiero kiedy podniósł wzrok i zobaczył, że ta uśmiecha się szyderczo zrozumiał, jak prawidłowa jest to odpowiedź. A w zasadzie to, że ona jest odpowiedzią na wszelkie możliwe pytania. To było takie oczywiste, że prze krótki moment zrobiło mu się wstyd, że od razu o tym nie pomyślał.
     Jedyne słowa, które rozbrzmiały pośrodku jego głowy, układały się w niemy okrzyk: O nie.
- A jeśli tłumaczysz diabłu, że anioł zapomniał, to ten jest bardzo zdeterminowany do działania – podsumowała sugerując, że kolor jej sukienki nie jest tym razem przypadkowy. Była niesamowita i jednocześnie straszna jak nocna, piekielna Barcelona.

     Według bukmacherów najbliższe spotkanie na Camp Nou między FCB a Osasuną miało być czystą formalnością. Z racji, że drużyna przeciwnika w tym sezonie prezentowała się na poziomie o wiele niższym niż w poprzednich latach, zarówno kibice jak i pracownicy zakładów zdecydowanie mocniej zacierali ręce na mecz z Realem, który miał odbyć się niespełna tydzień później. Niejednokrotnie dało się słyszeć na ulicach Barcelony, że Osasuna ma odegrać jedynie rolę worka treningowego przez prawdziwą zabawą na śmierć i życie.
     Na świecie było obecnie tylko dwoje ludzi, którzy mieli odmienne zdanie. Jedna z nich zakładała właśnie trykot z żółtą trójką w szatni, druga zaś ubierała sukienkę w kwiatki.
     Trybuny stadionu wypełnione były w około 60 procentach, co tylko utwierdzało ich w przekonaniu, że będzie to dzień jak co dzień i nikt nie bierze nawet pod uwagę, że wydarzy się coś nieprzewidywalnego. A taki dzień jak ten miał się już nigdy nie powtórzyć.
     Lolita była już na swoim miejscu pod trybunami. Poprawiła róg sukienki i siadając na miejscu nieobecnego z powodu kontuzji Daniego uniosła wzrok ku górze. Wiedziała doskonale, że zaraz po wyjściu z szatni Gerard zrobi dokładnie to samo. Dopiero po dłuższej chwili powróciła do grona przytomnych, rozglądając się wokół. Jej obecność wśród grupy piłkarzy nie była niczym nadzwyczajnym ani dla graczy, ani dla oglądających ją kibiców. Zdążyli się już do niej przyzwyczaić tak samo jak do tego, że jest jedyną na świecie osobą, która jest w stanie założyć jedenastocentymetrowe szpilki i biegać w nich jak chochlik przy linii murawy, wyglądając przy tym równie komicznie, co rewelacyjnie.
     Chłopcy zaczęli wychodzić z szatni pojedynczo. Nie oglądali się za siebie, czego też nikt od nich nie oczekiwał. Mieli taki niespisany zwyczaj, że po przedmeczowej rozmowie w ciemnościach szatni każdy z nich oddawał się chwilowej refleksji. Zamykali się wówczas na kilkanaście sekund we własnej głowie i nikt nie miał prawa im do niej zaglądać. Z wbitym w murawę wzrokiem wylali się na zieloną trawę i białe linie niczym orzeźwiająca woda za kołnierz, która mimo upału nie przynosiła jednak spodziewanego ukojenia. Gerard był zbyt skupiony na tym, by nie zaplątać się w te linie, aby zauważyć, że jest bacznie obserwowany przez Lolitę. Wiedział zresztą, że ta właśnie to robi, więc nie potrzebował za specjalnie o tym myśleć. Wyszedł z szatni jako jeden z ostatnich, szepcząc ledwie słyszalnie pod nosem do siebie, że nie ma odpornych na grawitację.
     Lo wstała z miejsca dopiero w chwili, kiedy z czeluści szatni wyłonił się Leo. Zaabsorbowany machaniem do zgromadzonego ponad głową niezbyt licznego tłumu wzdrygnął się, kiedy pociągnęła go za ramię i wyrwała tym samym z zamyślenia. Nawet nie zauważył, jak do niego podbiegła.
- Musisz mieć Gerarda na oku – zażądała niemal, bez jakiegokolwiek wstępu. Chwilę zajęło mu dopuszczenie jej słów do swojej świadomości. Potrząsnął energicznie głową, zatrzymując się tuż przed linią boiska.
- Lo, czy mogłabyś wyrażać się jaśniej? – ton jego głosu był poirytowany ciągłymi tajemnicami, a ściągnięte usta wskazywały na to, że powoli zaczyna mieć dość zagadek. Został daleko w tyle za swoimi kolegami, którzy powoli zaczynali zajmować swoje miejsca w szpalerze. – O co ci do cholery chodzi? Mam już serdecznie dosyć. Mówię poważnie. To nie jest zabawne.
- Pilnuj go tak, jak pilnuje się starszego brata – rzuciła tonem nie pozostawiającym dyskusji, wbijając jeszcze mocniej swoje paznokcie w jego ramię. – Po prostu pozwól mu robić to, co chce. Tak, jakby to był jego dzień.
- Mam mu specjalnie tworzyć sytuację do strzelenia bramki? – spytał wprost. Nawet nie wiedział, jak bardzo się myli.
- Właśnie o to chodzi, że nie – powiedziała. Zerknęła na poirytowanego Pepa, który zdążył już zauważyć, że dziewczyna specjalnie opóźnia mecz. – Pilnowanie starszego brata polega na tym, że obserwujesz z boku jego odważne poczynania na ostro zakrapianej domówce i nie prawisz mu przy tym morałów, wzdychasz z zażenowania jego zachowaniem i gdzieś pod kopułą wyklinasz jego głupotę, ale mimo wszystko holujesz go do domu, kiedy urżnie się w trzy dupy, bo jest do cholery twoim bratem.
     Leo nie zdążył nawet skomentować absurdalności jej porównania, ponieważ puściła jego rękę i jak gdyby nigdy nic oddaliła się w stronę swojego miejsca. Nie pozostało mu nic innego jak dołączyć do swoich kumpli na boisku, którzy niecierpliwili się jego przeciągającą się rozmową z Lolitą.
     Zgodnie z założeniami bukmacherów i kibiców, mecz z Osasuną był chyba najnudniejszym meczem w całym sezonie. Po czterdziestu pięciu minutach Barcelona prowadziła już dwa do zera, a na kilka minut przed końcem drugiej połowy wynik ustabilizował się na poziomie 3:1. Skupieni na grze zawodnicy nie zauważyli, aby w ciągu ponad osiemdziesięciu minut cokolwiek uległo zmianie. Kibice nadal dopingowali, Pep nadal stał przy linii boiska z butelką wody w ręku, Cesc w dalszym ciągu siedział nierozgrzany na swoim miejscu wiedząc, że dziś już nie zagra. Reflektory nadal rozświetlały murawę, wiatr nadal nie wiał, słońce w dalszym ciągu świeciło.
     Im baczniej Leo obserwował Gerarda, tym bardziej dochodził do wniosku, że gra dziś najnormalniej na świecie. Może i nawet zbyt normalnie. Nie zdobył żadnej bramki, ba, nawet nie starał się tego robić. Po prostu był. Nie ograniczał swoich ruchów, nie szczędził przekleństw ani nie stawiał swoich kroków w inny sposób niż na co dzień. Był tak bardzo skupiony na szukaniu zmian w Gerardzie, że usłyszał gwizdek kończący mecz parę sekund po tym, jak sędzia skończył go używać. Dopiero teraz spojrzał w stronę Lolity, po raz pierwszy od dziewięćdziesięciu minut. Żałował, że nie zrobił tego wcześniej, ponieważ w tym momencie nie mógł już nic zrobić.
     Od razu zauważył, że nie ma na sobie swoich szpilek. W przerwie meczu zdążyła zamienić je na krwistoczerwone trampki, które w połączeniu z sukienką w kwiatki zwiastowały tylko i wyłącznie kłopoty.
     Poczuł ucisk w żołądku, kiedy wstała ze swojego miejsca i demonstracyjnie otrzepała dół sukienki. Choć znajdował się dobrych dwadzieścia metrów od niej, mógłby dać sobie rękę uciąć, że uśmiecha się szyderczo i odsłania przy tym kły. Robiła tak zawsze wtedy, gdy dopinała swojego. A robiła to niewątpliwie za często i właśnie w tym momencie, choć nawet nie wiedział, czego się spodziewać po najbliższych minutach.
     Odwrócił się szybko, by spojrzeć na stojącego parę kroków za nim Gerarda. To, co zobaczył, było najbardziej przerażającą rzeczą, jaką w życiu widział: jego własny przyjaciel z drużyny uśmiechał się tak szeroko, że jego spojrzenie nie różniło się niczym od spojrzenia psychopaty. Miał w oczach szaleństwo i pasję, z którą jeszcze nigdy wcześniej nie miał do czynienia. Choć wielu piłkarzy biegało wokół nich i podskakiwało celebrując swoje małe zwycięstwo, Leo czuł się tak, jakby oglądał film w slow motion, w którym znajduje się tylko on i Gerard, w dodatku na trzy sekundy przed wybuchem bomby. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że w tej scenie powinna być jeszcze Lolita. Chory uśmiech Gerarda i jego dyskretnie wysuwający się w górę kciuk na znak gotowości uświadomiły mu, że to właśnie z nią prowadzi tę niewerbalną interakcję.
     W ostatniej chwili zauważył, że Lo ma wypisane na twarzy podobne szaleństwo, a w swojej dłoni trzyma coś w rodzaju malutkiego pilota, którego guzik właśnie nacisnęła.
     Potem wszystko działo się już bardzo, bardzo szybko.

     Huk był wprost niewyobrażalny. Zagłuszeni przez nagły wybuch ludzie odruchowo pochylali swoje głowy jakby w nadziei, że to uchroni ich przez uderzeniem pocisku. Ich uszy rozsadzał hałas porównywalny z serią silnych, niemal wojennych eksplozji. Byli pewni, że to koniec. W rzeczywistości jednak był to dopiero początek: zdali sobie z tego sprawę dokładnie w chwili, kiedy na ich głowy zamiast prochu i kul zaczęło spadać złote confetti w asyście delikatnego, siwego dymu.
     Tekturowe rurki, z których wysypywały się błyszczące papierki i tony brokatu były rozstawione dosłownie wszędzie – aż dziw, że nikt tego wcześniej nie zauważył. Były powtykane zarówno nad głowami kibiców, jak i między siedzenia, jupitery, tablice informacyjne. Deszcz ze złota w ilości hurtowej spadał na włosy ogłuszonych, przerażonych i jednocześnie zdziwionych fanów oraz samych piłkarzy, którzy byli ostatnimi osobami, które wiedziałyby, co tu się w ogóle dzieje. Każdy z zawodników Blaugrany kręcił sie wokół własnej osi nie wiedząc tym samym, w którą stronę zrobić krok. Zawodnicy Osasuny zdążyli schować się w szatni gości, jednak kilku z nich wyglądało zza framugi i w zdenerwowaniu obserwowało historię, która właśnie była zapisywana na kartach Camp Nou. Kilka sekund po tym, jak hałas umilkł, confetti i brokat nadal unosiły się w powietrzu i jeszcze przez jakiś czas nie zamierzały spadać. Światło odbijające się od ich powierzchni tworzyło kurtynę, zza której wyłonił się jeden trykot i jedna sukienka w kwiatki. Tylko oni wydawali się mieć kontrolę nad zaistniałą sytuacją. Co istotniejsze, ich miny jednoznacznie wskazywały, że sprawia im to niewyobrażalną frajdę.
     Zdezorientowany Pep, który wciąż stał przy linii boiska od strony szatni, otrzepał głowę i ramiona z brokatu. Nadaremnie: coraz to nowe fale złotego proszku osiadały na jego garniturze. Rozejrzał się wokół w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, co tu się właściwie wydarzyło. Zmierzył każdego ze swoich zawodników, którzy miotali się po boisku jak osy zamknięte w słoiku bez możliwości wyjścia. Dopiero stwierdzenie faktu, że Lolita zniknęła ze swojego miejsca pod trybunami i jakimś sposobem znalazła się po drugiej stronie boiska sprawił, że zrezygnował z całkowitej próby pojęcia sytuacji. Z duszą na ramieniu obserwował, jak dziewczyna podskakuje przy boku Gerarda. Wyglądali jak jedyni widzowie w kinie, którzy znają zakończenie filmu i nie mogą się go już doczekać, kiedy inny oglądają go w skupieniu i czekają na rozwój wydarzeń.
     Confetti nie zdążyło jeszcze całkiem opaść, a zdziwione westchnienia osób zgromadzonych na Camp Nou znów zagłuszył świst kolejnej eksplozji. Tym razem jednak z rac porozstawianych w strategicznych miejscach na dole boiska zaczął wydobywać się gęsty dym w blaugranowych barwach, co w połączeniu ze złotem drobnych papierków dawało niesamowity efekt wizualny. Ktoś musiał się nieźle napracować i nabiegać, żeby rozstawić całą tę instalację. Zarówno kibice, jak i zawodnicy zrozumieli już, że nie jest to żaden zamach, a jakiś niewytłumaczalny happening. Jedynie Pep rozmyślał o tym, jak wielką karę finansową będzie miał do zapłacenia za tę akcję. Nie miał jednak innego wyboru jak obserwować to, co miało się jeszcze wydarzyć. Przez chwilę nawet przeszło mu przez myśl, że powinien powiadomić ochronę, jednak nie potrafił sobie wyobrazić sceny, kiedy to Lolita biegnie wzdłuż boiska, zostawiając za sobą kilku dorodnych mężczyzn w mundurach. Co jak co, ale łapanie jej nie miało najmniejszego sensu. Kiedy jest bowiem zdeterminowana, każdy szanujący się gepard to przy niej mięczak.
     Dym na stadionie gęstniał z każdą sekundą. Znajdujący się na boisku zawodnicy zaczęli na siebie wpadać i wystawiać ręce do przodu jak podczas wędrówki po omacku, do której niewiele im brakowało. Cesc, który dopiero co odważył się wstać ze swojego siedzenia, niemal od razu wpadł na Puyola szukającego choć najdrobniejszej wiązki światła. Rozstawieni w grupce na środku boiska Andres, Jordi i Leo rozglądali się w dalszym ciągu dookoła. Kiedy zauważyli zbliżającego się w ich stronę Valdesa, przywołali go do siebie ręką i pomogli mu stanąć w środku grupki, co wbrew pozorom nie było takie łatwe w kłębach kolorowego dymu. Przypominało to trochę podawanie ręki kobiecie, która chce przeskoczyć przez kałużę, ale ma obcasy.
- Co to ma być? – Victor wydawał się być wściekły. Jako jeden z niewielu w drużynie reagował w ten sposób na sytuacje, których nie rozumiał. Nie lubił niespodzianek, szczególnie takich. – Leo, co ona znowu wymyśliła?
- Dlaczego pytasz o to mnie? – Lionelowi aż podskoczyło ciśnienie. Nie spodziewał się ataku z jego strony. – Skąd ja to mogę wiedzieć?
- Przecież wszyscy doskonale wiemy, kto to wymyślił, musisz coś wiedzieć!
- Stary, daj spokój – Jordi położył mu dłoń na ramieniu i ścisnął mu mocno bark. Choć Victora lekko zabolało, zadziałało to na niego jak valium. – Przecież widzisz, że wie tyle co my, jeśli nie mniej.
- Gdzie ona w ogóle jest? – Victor rozejrzał się wokół własnej osi w poszukiwaniu sukienki w kwiatki. – I gdzie jest Gerard?
     I to był klucz. W oddali dostrzegli Puyola i Cesca szukających czegoś wokół siebie. Nikt nie musiał tego głośno mówić, ale jeśli w Grupie Wspaniałej Trójki kogoś brakowało, zwiastowało to równie wielkie kłopoty co czerwone trampki Lolity. Zachowywali się trochę jak dzieci we mgle, które zgubiły swoją mamę w samym środku sklepu. Nie wiedzieli, w którą stronę się obrócić, bo z każdej strony otaczała ich chmura dymu nie do przejścia, która wyrastała niczym mur. Poza tym każdy szukał każdego, ale nikt nie mógł nikogo odnaleźć.
     Na wyłonienie się Gerarda z kolorowej mgły nie musieli długo czekać. Nie był jednak sam: towarzyszyła mu sięgająca jedynie do wysokości jego mostka Lo i ogromna, czerwona gaśnica. Lolita też miała w rękach swój egzemplarz, o wiele mniejszy, ale mimo to stanowiący jedną trzecią jej drobnego ciała. W ułamku sekundy wymienili się pełnymi konspiracji spojrzeniami, po czym niemal od razu przystąpili do działania.
     Lolita wybiegła w przód jak z procy. Choć z powodu dymu widoczność była ograniczona do około dwóch metrów, ta poruszała się tak sprawnie, jakby nauczyła się układu boiska na pamięć. Niczym niewidomy, który od trzydziestu lat porusza się tą samą trasą i zna każdy kamień pod swoimi stopami. Przymykając jedno oko i celując w stojącą w bezruchu postać nacisnęła wcześniej odplombowaną rączkę gaśnicy, wprawiając tym samym w ruch morze białej jak śnieg piany. Nie wiedziała nawet w kogo wycelowała, jednak po okrzyku, jaki wydała jej ofiara stwierdziła jednoznacznie, że był to zaskoczony Jordi, który na chwilę oddalił się od swojej grupy. Nie miała jednak czasu na analizę, bo przyspieszyła swój bieg i oddaliła się od niego, by móc zaatakować kolejną osobę. W tym samym czasie Gerard zdążył opryskać pianą Puyola od stóp do głów, nie szczędząc przy tym ani jego włosów, ani twarzy stojącego obok Cesca.
     Kiedy tak Lolita i Gerard biegali po całym boisku ze swoimi gaśnicami i atakowali coraz to nowe osoby, spod siedzeń na trybunach zaczęła się wydobywać podobna, choć o wiele rzadsza piana, która zaczęła teraz moczyć także kibiców. Teraz każdy żywy organizm znajdujący się na Camp Nou był mokry, biały, połyskujący od walającego się wszędzie złotego confetti i zaślepiony bordowo-granatowym dymem.
     Kiedy Leo wyczesywał palcami resztki piany z włosów i z brody, jednocześnie bacznie obserwował Lolitę skaczącą jak szczeniak wokół Pepa i nie szczędzącą mu dawki z gaśnicy. Był tak zaabsorbowany oglądaniem, jak jego kobieta opryskuje nowy garnitur trenera, że na moment spuścił z oka Gerarda, przez co stracił orientację w sytuacji. Pojawił się dopiero po dłuższej chwili, akurat w idealnie wyważonym momencie, kiedy Lolicie skończyła się amunicja w postaci piany w gaśnicy i odrzuciła ją w stronę ławek rezerwowych niczym papierek po wyjątkowo dużym batoniku. Serce podskoczyło mu niemal do samego gardła, kiedy zdał sobie sprawę, że Gerard wybiega z szatni z ogromnym wężem strażackim pod pachą i ciągnie go po ziemi. Lolita biegła wiernie u jego boku, krzycząc coś przy okazji do niego, jednak harmider dochodzący z trybun całkowicie ją zagłuszył. Zatrzymali się dopiero w kole w połowie boiska i jeszcze raz wymienili te straszne, konspiracyjne spojrzenia. Na twarzach mieli pełno brokatu i piany, ale nie wyglądali na ludzi, którzy się tym specjalnie przejmują.
     Nim Leo zdążył dopuścić do siebie pytanie, skąd u licha Gerard wytrzasnął wąż strażacki, jako pierwszy oberwał strumieniem wody pod ciśnieniem. Siła była tak duża, że niemal od razu powaliła go na murawę, ślizgając przy tym po podłożu pokrytym zabarwioną na granatowo i bordowo pianą oraz confetti i połyskującym brokatem. Nie był jednak jedynym celem: Gerard zaczął obracać się energicznie wokół własnej osi i oblewał wszystkich dookoła, a Lolita tańczyła wokół niego niczym dziecko domagające się atencji. Jej przemoczone i pokryte teraz brokatem trampki nie zwiastowały już niczego złego. Stali właśnie w centrum Wielkiego Zamieszania.
     Sceny zmieniały się jak w kalejdoskopie i kończyły się jeszcze szybciej, niż zaczynały. Kiedy Leo podniósł się z ziemi i zaczął masować obolałe miejsce pod żebrami, w które uderzył go strumień wody, Lolita i Gerard przybili sobie piątki, po czym ruszyli w stronę bramek, każde w przeciwnym kierunku. Dziewczyna znalazła się na swoim miejscu trochę szybciej, bo nie miała obciążenia w postaci wciąż tkwiącej pod pachą końcówki strażackiego węża. Kiedy tylko dobiegła na swoje miejsce, niemal od razu wdrapała się na poprzeczkę bramki i stanęła na białej, stalowej rurze. Przez chwilę się nawet zachwiała za sprawą śliskiej piany, która na niej osiadła, jednak szybko złapała równowagę i po prostu sobie stała, jakby robiła to od zawsze. Z dłońmi opartymi o biodra cierpliwie czekała, aż to samo uczyni Gerard po drugiej stronie boiska na swojej bramce. Kolorowy dym zdążył już opaść, przez co mogła obserwować, jak w połowie drogi porzuca wyłączonego już węża i bez większego problemu wskakuje na poprzeczkę. Uroki prawie dwumetrowych ludzi, westchnęła.
     Z głośników, z których podczas spotkań wydobywają się dźwięki hymnów drużyn, tym razem poleciało jakieś swobodne, lecz niezidentyfikowane brzmienie. Nikt z zawodników nie wiedział, co to za piosenka, język ani jak na nią wpadli, ale nie było to zbyt istotne, ponieważ właśnie zaczynała się scena kulminacyjna. Oto Lolita i Gerard, każde rozstawione na swojej poprzeczce dwa i pół metra nad ziemią, zaczęli poruszać się po niej w osobliwym tańcu. Obracali się na niej tak sprawnie, jakby robili to od zawsze i jakby to wcale nie było niebezpiecznie. Leo obserwował Lo ze strachem, że zaraz z niej zleci i złamie sobie kark, jednak pozostali zawodnicy i kibice wydawali się być jednocześnie zdziwieni, ale i również zachwyceni. Ich przepełniony luzem taniec trwał niecałe dwie minuty i przerywany był pojedynczymi klaśnięciami, które inicjowała sama Lolita, uderzając w odpowiednich momentach we własne dłonie, co kibice zgromadzeni na trybunach szybko podchwycili.
     Lolita i Gerard zeskoczyli z bramek dokładnie w momencie, w którym skończyła się piosenka. Każde z nich wyciągnęło z kieszeni swoich spodenek (tudzież sukienki) ogromne, stalowe nożyczki. Nikt nie musiał zadawać żadnych pytań: w kilkanaście sekund i kilkoma sprawnymi ruchami obie bramki zostały pozbawione siatek, co należało do wieloletniej pomeczowej tradycji najwyższego zawodnika Blaugrany. Dopiero kiedy skończyli, każde z nich zarzuciło na plecy swoją siatkę i jak gdyby nigdy nic ruszyli w kierunku środka boiska, na którym czekali już pozostali zawodnicy, pracownicy sztabu i Pep, który sam już nie wiedział, czy jest bardziej wściekły czy rozbawiony. Kibice, którzy do tej pory siedzieli na swoich miejscach, poszli w ślady tych stojących i wznieśli owacje nie wiedząc, co tak naprawdę było powodem tego całego wydarzenia. Liczyli jednak, że lada chwila się dowiedzą.
     Zarówno Lo, jak i Gerard dobiegli do reszty w tym samym momencie. Dziewczyna, która była owinięta siatką ze swojej bramki niczym wełnianym pledem, skręciła nieco w kierunku ławek rezerwowych i chwyciła ogromny, zielony wieniec, którego nikt wcześniej nie zauważył. Wciąż przytrzymując swoją siatkę podbiegła szybko do Gerarda, który zatrzymał się już w samym środku zgromadzenia i czekał na jej ostateczny ruch, który miał za zadanie zakończyć całą uroczystość Wielkiego Zamieszania. Lolita sprawnie zarzuciła mu okrągły wieniec na szyję jak zawodnikowi, który wygrał w swojej dyscyplinie na igrzyskach. Z uśmiechem na ustach wyplątała z niego nawet mały laurowy splot i nim ktokolwiek zdążył coś zauważyć, założyła mu go za uszy. Przytuliła go w locie po przyjacielsku w podziękowaniu za akcję i równie szybko odwróciła się na pięcie, by jak gdyby nic zająć oddalone o kilka metrów miejsce obok zdezorientowanego Lionela. Odsunęła się po to, by zrobić miejsce dla chwili, która miała należeć tylko do Gerarda.
     Stanęła ramię w ramię z Leo i z dumą obserwowała, jak Gerard z wieńcem zawieszonym na szyi macha do klaszczących kibiców. Nie przeszkadzało jej to, że właśnie znalazła się w centrum uwagi całego Camp Nou. Stała więc jak grzeczna dziewczynka czekająca na swoją kolej obserwując, jak Gerard opuszcza dłoń i daje tym samym wszystkim do zrozumienia, że chciałby coś powiedzieć i się wytłumaczyć. Powiadomiony wcześniej pracownik obsługi wyszedł ze swojego szeregu, ledwie zauważalnie podając mu mikrofon i oddalił się równie szybko, jak się pojawił. Stali tak dopóty, dopóki ostatni z kibiców nie przestał klaskać.
- Chyba powinienem się najpierw jakoś przywitać, ale witanie się na koniec imprezy jest słabe – zaczął Gerard, szukając wzrokiem jakiegoś punktu zaczepienia na trybunach, którego ostatecznie nie znalazł. Postanowił więc mówić do wszystkich, obracając głowę na wszystkie strony. – Dobry wieczór. I przepraszam za bałagan. Ktoś to później posprząta.
     Nawet Pep lekko się uśmiechnął. Trener zespołu zerknął na Lolitę, której oblepione pianą i confetti włosy opadały na mokre ramiona. Wyglądała komicznie przy Lionelu, który wpatrywał się w nią groźnym wzrokiem żądającym wyjaśnień.
- Pewnie od minimum piętnastu minut zadajecie sobie pytanie, co tu się w zasadzie odwaliło, prawda? – spytał, poprawiając spoczywający za jego uszami laurowy wieniec. Wyglądał jak Cesarz przemawiający do ludu, tylko z wiązanką na szyi, która, gdyby się uprzeć, wyglądała trochę jak pogrzebowa.
     Na chwilę spuścił wzrok, szukając podpowiedzi w czubkach własnych butów. Dopiero kiedy spojrzał na Lolitę z siatką na plecach i zaciśniętymi za niego kciukami zrozumiał w pełni, że nie jest sam. To jej znaków potrzebował teraz najbardziej na świecie.
- Znacie mnie przecież – kontynuował, podnosząc wreszcie zagubiony wzrok z powrotem w stronę trybun. – To ja jestem barcelońskim błaznem. To ja lubię robić akcje. To ja jestem zabawny. To bardzo w moim stylu.
     Niemal w tym samym momencie wszyscy mu przytaknęli, jakby zgodni i zaprogramowani.
- Wiem, że możecie mieć inne zdanie niż ja, ale ta akcja była genialna. To było naprawdę Wielkie Zamieszanie, które podsumowało kształt mojej osoby. Dziękuję ci Lo, że to dla mnie zrobiłaś. Wymyśliłaś i przygotowałaś wszystko sama, ja dostałem tylko gotowe wskazówki. Szacunek.
     Wszystkie oczy zwróciły się w jej kierunku. Lekko zarumienione policzki Lolity, której imię wszyscy doskonale znali nie od dziś, płonęły od komplementu. Uniosła jednak palec w górę sugerując, że to nie jest jej moment, a uwaga wszystkich powinna skupić się na Gerardzie, który powoli i nieudolnie zmierzał do sedna.
     Przełknął ślinę tak głośno, że usłyszał to cały stadion.
- Od zawsze chciałem zrobić coś takiego na pożegnanie z boiskiem. Nie mogłem sobie tego lepiej rozplanować.
     Nim w głowach wszystkich zgromadzonych pojawiły się pierwsze pytania spowodowane pierwszym ze zdań, Gerard szybko pospieszył z wyjaśnieniami:
- Naprawdę chciałbym powiedzieć, że mamy przed nami kolejny dzień. Ja jako piłkarz najlepszej drużyny świata i wy, jako kibice i moi przyjaciele. Nie mogę tego jednak zrobić. Całkiem możliwe, że za miesiąc lub dwa mnie już tu nie będzie. To nie jest tak, że choroba nie dotyka ludzi bogatych, pięknych i szczęśliwych. Gdyby tak było, byłbym nieśmiertelny. Szczególnie mając na uwadze ten fragment o tych pięknych.
     Tego chyba nikt się nie spodziewał. Stojący przy boku Gerarda Puyol i Cesc wlepili w niego swoje przerażone spojrzenia, Pep otworzył usta i nie potrafił ich zamknąć, a trybuny zamilkły jak podczas żałobnej minuty ciszy. Tylko Lolita dawała mu siłę swoim niewzruszonym uśmiechem. Gdyby nie ona, już dawno odłożyłby mikrofon i zniknął w odmętach szatni.
- Mój lekarz powiedział, że nie powinienem dziś tu przychodzić, a już tym bardziej grać. Ale ja chciałem po raz ostatni dać z siebie wszystko, nim udam się na leczenie. Dziś rano nie miałem siły wstać z łóżka, moje płuca przykleiły się do materaca i nie potrafiłem ich oderwać. Czułem się bardzo źle ze świadomością, że nie umiem wstać nawet do toalety, co jest przecież tak ludzką czynnością. Znalazłem się dokładnie w takim momencie, kiedy zaczynasz mieć pretensje do samego siebie. Pretensje o to, że się nie da. Że świat cię zwala z nóg zamiast kłaść się pod twoje nogi u stóp. Nie mogłem jednak się poddać wiedząc, że muszę wziąć udział w Wielkim Zamieszaniu. Przecież jesteście ludźmi z takiej samej gliny co ja, musiałem do was wyjść.
     Gerard znów się zaciął. Nim podjął ponowną próbę wznowienia swojej przemowy, przeskakiwał niespiesznie wzrokiem po każdym z zawodników. Serce łamało mu się na myśl, co teraz muszą czuć. Tylko on i Lolita wiedzieli o tym, że w jego płucach rozgrywa się walka o każdy oddech.
- Przepraszam, zabrakło mi liter – rzucił żartem, by odwrócić uwagę wszystkich od łzy, która pojawiła się w kącie jego oka. Była tak mała, że mogła zauważyć ją tylko najmniejsza osoba na świecie. I zauważyła.
     Confetti nadal połyskiwało, wiatr nadal nie wiał, a Lolita nadal trzymała kciuki i z uniesionym podbródkiem dawała mu siłę, której sam nie miał.
- Mój lekarz życzył mi ostatnio wyjścia na prostą. Ale ja nie jestem przecież krzywy, prawda? – Gerard wędrował wzrokiem między Lolitą a Lionelem, który stał przy jej boku i nie za bardzo wiedział, czy powinien się ruszyć. – Była taka chwila, że chciałem się poddać. Skłamałbym, gdybym powiedział, że jest inaczej. Nie jestem silny, chociaż może i na takiego wyglądam.
     Postanowił przejść do puenty, nim się rozpłacze.
- Chciałbym wam wszystkim bardzo podziękować za udział w Wielkim Zamieszaniu – głos mu drżał, jednak było mu już wszystko jedno, czy ktoś zauważy jego słabość. – Każdemu z kibiców, którzy ostatecznie nie zadzwonili po policję i każdemu z moich boiskowych przyjaciół. Naprawdę miło było was widzieć między pracą a chwilą. Nawet nie wiecie, ile znaczy dla mnie to, że po prostu jesteście.
     Teraz Gerard zwrócił się w stronę Lolity.
- A tobie dziękuję w szczególności, ty mały gnojku. Bo gdy krew ciekła mi o ustach i nie mogłem już dalej iść, ty po cichu mówiłaś, że jednak mogę. I miałaś rację. Ty zawsze masz rację.
     Oblepiona brokatem Lolita ukłoniła się na swoim miejscu, dziękując mu tym samym za współpracę. Od początku wiedziała, że wybuchowe połączenie ich charakterów da efekt koktajlu Mołotowa, którego nikt nigdy nie zapomni.
- Zazwyczaj jest tak, że wychodzimy na boisko, by walczyć – Gerard wrócił do swojej przemowy. – Ja muszę zrobić to na odwrót. Schodzę z boiska, by móc zacząć walczyć. O swoje płuco, o swoje jutro i o to, byście jeszcze nie raz lepili się od confetti.
     Leo nie wytrzymał. Choć Gerard dalej mówił, przestał go słuchać. Nachylił się nad Lo, która nadal była owinięta w siatkę.
- To była ostatnia rzecz, jakiem bym się spodziewał – szepnął jej, patrząc kątem oka na jej niestosownie do sytuacji rozbawione usta. Promieniowała od niej tak wielka energia, że przestał dziwić się temu, że to do niej zwrócił się o pomoc: ten uśmiech dawał bowiem siłę w słabości każdemu, kto o niego poprosił. – Za dużo naraz.
- Wiedziałam o chorobie Gerarda od paru tygodni, więc zdążyłam się oswoić z tą myślą – odpowiedziała mu ledwie słyszalnie. – Jesteście teraz w takim szoku, jak ja wtedy. Ale szybko wam minie, a wtedy my wszyscy damy mu siłę, której teraz potrzebuje.
- To dlatego ciągle wychodziłaś z tym zeszytem „na spacer”? Żeby powtykać te wszystkie race na całym Camp Nou? – dopytywał Leo.
- Nie inaczej – przytaknęła mu. – W tym zeszycie było wszystkim czarno na białym. Z tą różnicą, że tylko dla mnie to było czytelne.
- Co oznaczał zatem ten śmieszny ciąg liter pogrupowanych trójkami i pomalowanych na bordowo-granatowo?
     Lolita spojrzała na niego wzrokiem sugerującym, że pyta o najbardziej oczywistą rzecz na świecie. Spośród wielu znaków, które zapisała na kartkach zeszytu, musiał spytać akurat o ten najoczywistszy.
- To były wyniki krwi Gerarda – odparła. – WBC to białe krwinki, HGB to hemoglobina i tak dalej. Wartości, które były u niego za niskie, były pomalowane na granatowo, a te za wysokie na bordowo. Przecież to logiczne.
- Jak cholera – westchnął, obejmując ją ramieniem i tym samym kończąc dyskusję. W głębi duszy pękał jednak z dumy. Pocałował ją przelotnie w sam czubek głowy, po czym powrócił do obserwowania stale przemawiającego do wszystkich Gerarda, któremu już zaczął przesyłać swoją siłę. Nikomu na tę chwile nie życzył tak dobrze jak jemu.
     Wielkie Zamieszanie powoli przechodziło do historii. Gerard jeszcze przez kilka długich minut zapewniał wszystkich, że jest twardy i nie podda się łatwo, jeśli w jego życiu nie zabranie granatu, koloru bordo i pewnej sukienki w kwiatki.
     Nikt nawet nie zwrócił w pełni uwagi na fakt, że w Barcelonie zaczęło padać, ale każdy i tak mimowolnie spojrzał w górę.



_____________________________________________________________________



Ostry swoją najnowszą płytę zaczyna od Prolengomeny: "Tak na poważnie to miało mnie tu nie być". Ja też od tego zacznę.

W ciągu ostatnich miesięcy spotkało mnie wiele rzeczy, których w życiu bym się nie spodziewała. Albo inaczej: rzeczy, których nikt nie chciałby się spodziewać. Czuje się trochę jak osoba sprzedająca swoje brudy do redakcji Pudelka, ale już o to nie dbam. Być może to właśnie to mi pomoże, tak przynajmniej twierdzą najważniejsi dla mnie ludzie. „Otwórz się obcym, wyrzuć to z siebie, będzie lepiej”. Tak więc wracając do sedna, moje życie zrobiło sobie ze mnie jaja i wystawiło na próbę, której mogłam nie przetrwać. I, nie będę was okłamywać, było blisko.
Pewnie zastanawialiście się niejednokrotnie, czy jako autorka Voy Contigo identyfikuję się z Lolitą. Moja odpowiedź was zaskoczy: nie. Lolita jest osobą przeze mnie wykreowaną, ale nie jest mną. Zazwyczaj nie identyfikuję się ze swoimi bohaterami, bo to nie jest dobra droga. Tym razem jednak było inaczej, postanowiłam złamać swoje małe zasady. I tu zaskoczę was po raz kolejny: nie mówię tu o Lo. Mówię o Gerardzie. W jego usta włożyłam wszystko to, co chciałam wam powiedzieć. To on przemówił moim głosem i w ostatniej scenie odczuwał to, co czułam ja. Zauważyliście też na pewno, że w wielu miejscach użyłam słów piosenek, które wymienię niżej. Ten jednopart jest bardzo osobisty, więc nie mogło w nim zabraknąć piosenek, które poniekąd uratowały mi życie.
Wiecie, jakie jest najgorsze uczucie na świecie? Kiedy osoba, którą bezgranicznie kochasz i z którą miało się zestarzeć, pewnego dnia bez słowa wyjaśnienia oddaje ci karton po butach, w który zapakowała wspólne cztery lata. To jak siedzenie w samolocie, który płonie i spada. Co z tego, że masz zapięte pasy, skoro i tak niedługo uderzysz o ziemię? Tylko zanim spadniesz, chcesz poznać przyczynę. Pytasz siebie: Dlaczego? Ale pilot ci nie odpowiada. Pilot się katapultował, żeby samemu przeżyć, zostawiając cię wśród płomieni i wysokości, coraz mniejszej i mniejszej. Nie ma pilota.
Nie wiem, czy jestem dobrym czy złym człowiekiem. Nie robię krzywdy ludziom, których kocham. Niemniej jednak doszłam do wniosku, że bóg albo nie istnieje, albo mnie zwyczajnie nienawidzi, bo uznał, że taki cios to dla mnie za mało. Postanowił mnie jeszcze trochę popsuć fizycznie, tak na złość i na przekór wszystkiemu. Musiał być jednak nieźle zdziwiony, kiedy na wieść od lekarza, że jedna z moich nerek nie pracuje, a na drugiej "coś jest", zachowałam spokój. Nie przejmowałam się tym, że mogę nie pójść nigdy na doktorat ani do ołtarza, bo zwyczajnie zabranie mi na to czasu. Było mi wszystko jedno, co się ze mną stanie. Wiedziałam jedynie, że nie chcę tu już dłużej być. Że chcę zasnąć i już się nigdy nie obudzić. Brałam mnóstwo leków, ale nie obchodziło mnie to, czy zadziałają. Nawet skrycie liczyłam na to, że jednak nie.
Wydawało mi się, że nie mam dla kogo żyć. Że nikt mnie już nie potrzebuje, a jestem przecież typem osoby, która żyje dla innych. Cytując Tedego, naprawdę byłam w takiej sytuacji, gdzie świat cię zwala z nóg, a nie kładzie się pod nogi u stóp. Schudłam 7kg w bardzo krótkim czasie i waga ciągle spadała, bo nic nie jadłam. Przestałam wychodzić z łóżka, całe dnie i noce spędzałam na płakaniu i gapieniu się w sufit. Dopiero po jakimś czasie zauważyłam, że mam nad sobą cztery pary rąk gotowe do tego, by pomóc mi wstać.
To moi przyjaciele. Przyjaciele, bez których dziś by mnie tu nie było. Kocham ich całym sercem, każdego z osobna i nie wyobrażam sobie, żeby dziś mogło ich zabraknąć. To oni jeździli ze mną po szpitalach, spędzali długie noce na rozmowach, zabierali z dala od domu i złych emocji, nadstawiali ramiona, w które mogłam się wypłakać, odpisywali na nawet najbardziej absurdalne wiadomości o najbardziej absurdalnych godzinach, podsyłali piosenki mające na celu przekazanie mi tego, co do mnie w żaden inny sposób nie docierało. To oni pomogli mi wstać z tego pierdolonego łóżka. Choć moja walka o zdrowie jeszcze się nie skończyła, nie poddam się – dzięki wam i dla was.
To moja fantastyczna czwórka. Nie wiem, czy kiedykolwiek to przeczytają, ale jeśli tak by się zdarzyło, chciałabym, aby wiedzieli, że ich bezgranicznie kocham i dla każdego z nich jestem w stanie zabić lub wskoczyć w ogień. Mogłoby się wydawać, że powiedzenie "prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie" jest banalne. Owszem, jest. Ale w banałach tkwi prawda. I cytując tym razem Ostrego i jego Epilog - bez was nie odejdę nawet tnąc brzytwą dłonie, krzycząc konsekwentnie MAYDAY.

Po co o tym mówię? Żebyście w tym momencie wstali od komputera, pobiegli do swoich przyjaciół i podziękowali im za to, że są. To najcenniejsze, co może posiadać człowiek. Doceńcie ich obecność kiedy jest dobrze, bo możecie ich bardzo potrzebować, kiedy wasz samolot zacznie tracić wysokość lub zabraknie w nim pilota - bo może któryś z nich potrafi latać i usiądzie za jego sterami.


 Playlista, dzięki której j e s z c z e tu jestem:
O.S.T.R. – cała płyta ŻYCIE PO ŚMIERCI, a w szczególności /Spowiedź/
Tede – KEPTN’
VNM – Druga
Miuosh – Za tobą
The Pretty Reckless – House on a hill
Red – Pieces
Bring me the Horizon – Don’t go